Początki - MaveRick
Dawno, dawno temu, w 2006 roku, kiedy starzy fani D’espairsRay zajęci byli ogłaszaniem śmierci zespołu po singlu Kogoeru yoru ni saita hana, a Girugämesh zastanawiał się nad pierwszym albumem na visualowej scenie pojawiła się grupa ze sporym potencjałem, aby namieszać wśród miłośników podobnego brzmienia... MaveRick - bo o nim mowa - w kwietniu 2006 roku wydał pierwszy materiał o pięknym, prostym tytule The light of destruction and the darkness is behind. To tylko dwa numery, ale i tak nieźle nakreśliły muzyczny styl chłopaków - mocne, brudne gitary, melodyjne refreny, sporo krzyków i trochę nu metalowego rapowania. Takie suche wyliczanki nie brzmią może zbyt zachęcająco, ale uwierzcie na słowo, że w tym debiucie słychać było również talent!
Przewińmy teraz nieco do przodu. Ponad pół roku później, w listopadzie, MaveRick wydaje album A counterfeit heart and my true intentions MOSQUITO. Jeszcze dziwniejsza nazwa kryje jedenaście kawałków, jeśli liczyć krótkie outro rodem z Kisou DIR EN GREYa. Trzydzieści siedem minut bezprecedensowego, nie do końca przewidywalnego napie… ekhm… łojenia? Też niezbyt stylowe określenie. Ale cóż zrobić, jeśli tego typu słowa same cisną się na usta? Przynajmniej nie będzie żadnych wątpliwości co do charakteru zespołu. A najlepsze, że chociaż nastrój krążka jest bez wątpienia ciężki i ponury, to urozmaicenia w rodzaju punkowych wstawek, gitary klasycznej czy udanie wkomponowanej elektroniki sprawiają, że premierowy długograj MR nie ma prawa szybko się znudzić. I z ręką na sercu - kto spotkał się w muzyce z bardziej zakręconym zlepkiem słów? Nie macie ochoty sprawdzić, co się za nim kryje? No, i o to przecież chodzi!
Przykra wiadomość jest taka, że Japończycy niestety nie myśleli podobnie i nie rzucili się tłumnie na tę płytę. Dobra, jej nakład i tak pewnie był śmiesznie mały, ale jakoś muszę wytłumaczyć sobie fakt, że Hiro, Ryouhei, Kenzi i Makoto wydali potem tylko nazwany odpowiednio do sytuacji singiel Silent death (w lipcu 2007 roku) i usunęli się w cień… A tak to przynajmniej wyglądało z perspektywy nieznającego japońskiego, niedoinformowanego fana zza oceanu.
Powrót na scenę - EAT YOU ALIVE
Prawda była nieco inna - prawie roczna cisza na froncie oznaczała przygotowania do kontrataku. Nie planowano jednak wojny błyskawicznej, a długoterminową ofensywę. Etap pierwszy: zmiana wytwórni i nazwy, z MaveRicka na EAT YOU ALIVE. Skład rozszerzony zostaje przy okazji o drugiego gitarzystę, Shoyę. Etap drugi: zmiana image’u, stonowanie visualowych strojów, makijaży i fryzur, postawienie na bardziej uniwersalny wygląd. Etap trzeci: wznowienie koncertowania i w końcu etap czwarty: nowe wydawnictwa. Tutaj wychodzi, dlaczego nazwałem te kampanię "długoterminową". Od pierwszego singla pod nowym szyldem do wydania albumu mijają, uwaga, ponad trzy lata!
Przez ten czas zespół wypuszcza w sumie osiem maksisingli, zarówno ze świeżym materiałem, jak i z nagranymi ponownie starymi kawałkami. Kiedy w końcu pojawiają się pierwsze informacje na temat pełnoprawnej płyty, fani - co zrozumiałe - wybuchają ze szczęścia. Entuzjazm części z nich wyraźnie przygasa, gdy wychodzi na jaw, że krążek, ochrzczony THE WORLD IS MINE, to co prawda aż 14 lub 15 utworów (zależnie od wersji), ale tylko dwa są zupełnie nowe. No, trzy w wydaniu bez płyty DVD. Pozostałe mają przy tytułach dopiski "Retake Version" albo "Album Version". Kompilacja jak nic. Trochę szkoda, prawda?
Tylko, że w moim przypadku żadnego rozczarowania nie było. Z prostego powodu - nie miałem pojęcia, że chłopaki z uwielbianego niegdyś przeze mnie MaveRicka, o którym zdążyłem już prawie zapomnieć, wcale nie zeszli ze sceny i grają dalej! Gdy dowiedziałem się, że to ta sama ekipa, byłem bardzo, bardzo pozytywnie zaskoczony. Dlatego właśnie THE WORLD IS MINE odebrałem bez trzyletniego oczekiwania i rozdmuchanych nadziei, bez znajomości worka singli i wynikającego z tego osłuchania z większością krążka. Dostałem za to kompletnie niespodziewany powrót starych, dobrych i długo niewidzianych znajomych.
Zdobędziemy Twój świat!
Prosto z mostu - ten album rozłożył mnie na łopatki. Postęp, jaki uczynił zespół, słychać od razu. Jest ciekawiej, bardziej profesjonalnie i… nieco spokojniej niż za czasów A counterfeit.... Na THE WORLD IS MINE znalazło się wyraźnie więcej miejsca na oddech pomiędzy nu metalowym szaleństwem, jak Akatsuki czy Twilight. Częste są również spokojne wstępy do numerów, które później wcale spokojne nie są (ALIVE, THE REASON). Ogólnie: docenianą przeze mnie wcześniej różnorodność materiału chłopaki podnieśli tu do kwadratu, a jednocześnie udała im się trudna sztuka zachowania jego spójności.
Uspokajam miłośników napie… ekhm… łojenia. Tak, to wciąż jest kapela dla Was. Sam jestem osobnikiem, który co prawda idzie z duchem czasu, ale w głębi duszy tęskni czasem do nieskomplikowanego mięsa. Mój faworyt, Coke in a vein, jeden z najmocniejszych numerów na płycie, to po prostu wspaniały, nu metalowy walec. Szczególnie udane jest w nim pierwsze, długie przejście, zbudowane z dwóch części: tej niszczącej komórki mózgowe (1:37 - 1:57, muszę sobie z niej zrobić dzwonek na komórkę) i tej niespodziewanie kojącej, wyjątkowo kontrastowej, będącej cudownym wstępem do monumentalnego refrenu. Pochwalę też prosty, aczkolwiek skuteczny zabieg wrzucenia pięknego "Aaaaaaaargghhhh!!!" na chwilę przed tym, jak perkusista postanawia w końcu dłużej pomęczyć podwójną stopę.
Właśnie! Osobny akapit dla wokalu, który miejscami jest naprawdę niesamowity. Trochę to dziwne, bo wcześniej nie zwracałem na niego zbytniej uwagi - ot, pasował do reszty i nie wyróżniał się niczym specjalnym. Ani na plus, ani na minus. Na longplayu EAT YOU ALIVE jest zupełnie inaczej! Hiro nie ukrywa się już za riffami kolegów, tylko dumnie wychodzi im naprzeciw. Zdecydowanie lepiej panuje nad głosem i robi wrażenie zarówno krzykami, jak i czystym śpiewem. Nie drze się też na szczęście na jedno kopyto, chociaż do możliwości Kyo trochę mu brakuje i jego głos nigdy nie przechodzi w growl.
Najlepszym dowodem umiejętności wokalisty niech będzie jednak to, jakie emocje potrafi wywołać. Chociaż znam już ten krążek na pamięć, ciągle jestem pod wrażeniem wyciągania w refrenie MAVERICKa (tak, to tytuł kawałka - znak, że zespół nie odciął się całkowicie od przeszłości). Gęsią skórkę niezmiennie powoduje też u mnie moment, kiedy w Dark in the night Hiro perfekcyjnie zgrywa się z początkiem gitarowej solówki. Bez dwóch zdań, mamy tu do czynienia z jednym z lepszych młodych wokalistów japońskiej sceny metalowej.
Może w końcu trochę o tym, co mi się nie podoba… chociaż nie będzie tego dużo. Ot, szczegóły. Drażnią mnie klawisze w ADULT CHILDREN OF ALCOHOLICS, kawałek brzmiałby lepiej bez nich. Lubię jego rapowane zwrotki i wolne przejścia, ale te odpustowe popiskiwania w refrenach można było już sobie odpuścić. Negatywnie reaguję też na, używany na szczęście sporadycznie, autotune. Przez zdecydowaną większość krążka wokal udowadnia, że go nie potrzebuje.
Patrząc na tracklistę THE WORLD IS MINE przychodzą mi do głowy pewne rzeczy, o których mógłbym jeszcze wspomnieć, ale nie chcę się powtarzać w zachwytach i przedłużać na siłę. Nie chcę też odbierać przyjemności odkrywania tego albumu tym, którzy jeszcze EAT YOU ALIVE nie znają, a po tym tekście (co będzie dla autora największym komplementem!) zdecydują się poznać.
Guns n' churches
Gdy płytę zespół miał już za sobą, poeksperymentował trochę z formami dystrybucji piosenek. Wydany w grudniu 2011 roku singiel INGRAM sprzedawany był wyłącznie na koncertach, a kolejny, Fujiyuu toiu koto kimi wo wasuresaru koto w ogóle nie trafił na CD i dostępny jest tylko w formie cyfrowej. Szczerze mówiąc, nawet preferuję single empetrójkowe, chociaż z płyt na półce w przypadku ważniejszych wydawnictw mój wewnętrzny kolekcjoner raczej nie pozwoli mi zrezygnować… Ale przywiązanie Kraju Kwitnącej Wiśni do kompaktów to temat na zupełnie inny tekst.
Wracając do muzyki - mam nadzieję, że kawałek tytułowy z INGRAM znajdzie swoje miejsce na drugim albumie, gdyż na to zasługuje. To jedna z moich ulubionych melodii w całej historii zespołu. Utwór nie pędzi może, jak kula z tytułowego pistoletu maszynowego, ale i tak jest szybki i dynamiczny, krzyki w zwrotkach dodają sporo klimatu, a wszystkie jego elementy wydają się… zwyczajnie na swoim miejscu.
O Fujiyuu toiu koto kimi wo wasuresaru koto też warto napisać kilka słów, ponieważ to rzadki przypadek muzycznego remake'u. Znaczy to mniej więcej tyle, że chłopaki poszli o krok dalej niż w przypadku przygotowanych na THE WORLD IS MINE nowych wersji singlowych kawałków i kompletnie przebudowali utwór numer jeden z MaveRickowego Silent death. Wydanie sygnowane przez EYA wprowadza wiele zmian, z których najłatwiej zauważyć zupełnie inaczej zaśpiewane zwrotki (nie tylko w kwestii melodii, ale i tekstu). Polecam przesłuchanie wersji 2007 i 2012 jedna po drugiej każdemu, kto szuka prostego podsumowania ewolucji stylu zespołu.
Następne w kolejce jest… No tak, nie uda mi się od tego uciec. Muszę jeszcze chociaż wspomnieć o najświeższym wydawnictwie grupy, minialbumie Cathedral z początku maja tego roku. Naprawdę chciałbym napisać, że ekipa trzyma na nim poziom, ale nie będę kłamać. W znakomitej większości w ogóle nie czuję nowego materiału… poza genialnym Stops raining, które samodzielnie usprawiedliwia istnienie tej epki (♪♫ tewonobase, ooOOooOOoo, tewonobase ♪♫). Ale cóż, nieuniknione w końcu nadeszło - pytanie nie brzmiało tutaj przecież „czy?”, tylko „kiedy?”. Moje pierwsze rozczarowanie! Dopiero po sześciu latach, więc na pewno mogło być gorzej.
Może EAT YOU ALIVE myślało podobnie? Może muzycy sami nie są do końca zadowoleni ze swojego ostatniego dziecka? Trudno powiedzieć, co brali pod uwagę, podejmując decyzję o trzymiesięcznej przerwie w koncertowaniu. „Chcemy być coraz lepsi” i „Chcemy się skupić na tworzeniu muzyki” to w końcu dość ogólne zapewnienia. W każdym razie, jest obietnica powrotu na początku przyszłego roku i co najmniej jedna osoba w Europie mocno trzyma ich tutaj za słowo (wpadlibyście też potem na Stary Kontynent, co?).
I jeszcze jedna kwestia na zakończenie…
"Nazwa zespołu skądś jakby znajoma"
Jeśli taka myśl przemknęła Wam wcześniej przez głowę, wpływ muzyki popularnej spoza Dalekiego Wschodu nie został zablokowany! I dobrze, bo Daleki Wschód nadal czerpie w tej kwestii z Zachodu pełnymi garściami. Tak, chodzi o kawałek Limp Bizkit. Tę inspirację zwyczajnie słychać, chociaż jest też kilka mniej subiektywnych poszlak. Na przykład blog wokalisty, o nazwie "Results May Vary". Bez wątpliwości zostawia też końcówka utworu XII Rosary z singla ATROCITY AND BLUE, stanowiąca udany hołd dla Freda Dursta i spółki.
Tylko proszę, nie skreślajcie “Sprawdzić EYA” z listy spraw do zrobienia po poznaniu ich idoli. Powstrzymując się od banalnych wywodów o uniwersalnych gatunkowych podobieństwach, zwyczajnie warto dać im szansę. Osobiście (a mam z LB związanych kilka przyjemnych wspomnień) nie boję się napisać, że uczeń przerósł mistrza. Kreatywności w tworzeniu ciężkiej muzyki zespół z Florydy może Japończykom obecnie tylko pozazdrościć.
piotr.wiejak87 (at) gmail (dot) com