Recenzja

Moi dix Mois - D+Sect

26/04/2011 2011-04-26 00:03:00 JaME Autor: Geisha Tłumacz: Rukke

Moi dix Mois - D+Sect

Czy warto było czekać?

Album CD

D+SECT

Moi dix Mois

Od ostatniego albumu Moi dix Mois, Dixandu, minęły ponad trzy lata. W tym czasie lider zespołu, Mana, oddał się pracy kompozytora i producenta dla medialnego giganta, jakim jest Sony. W ramach tej współpracy pomógł młodej wokalistce i wiolonczelistce, Kanon Wakeshimie, stać się obiecującą gwiazdą. 15 grudnia 2010 roku nowy album Moi dix Mois wreszcie trafił do sklepów, aczkolwiek, jak do tej pory, tylko w Japonii. W tej recenzji udzielone zostaną odpowiedzi na pytanie, jak to wydanie ma się do swoich poprzedników? Czy wycieczka Many do świata muzyki pop odbiła się na jego twórczości z Moi dix Mois, a jeśli tak, to w jaki sposób?

Dixandu rozpoczyna krótki wstęp, In Paradisum, gdzie odnajdujemy śpiew chóru, dźwięki z syntetyzatora i organy piszczałkowe, które wspólnie tworzą uroczysty i groźny nastrój, nawiązujący do ostatniego albumu Malice Mizer, Bara no Seidou. Jednakże w The Seventh Veil uczucie nostalgii nagle znika. Utwór rozpoczyna dramatyczne brzmienie trąb, co, jak twierdzi Mana, było zainspirowane siedmioma trąbami z Sądu Ostatecznego, których obraz odnajdujemy w "Apokalipsie". W ślad za tym wyjątkowym wstępem, rozbrzmiewają gitary, klawesyn i napędzająca utwór perkusja, w których brzmienie raz za razem wkradają się ciche, melodyjne wstawki. Tym, co uderza, jest praca gitar, znacznie bardziej aktywna niż na poprzednich albumach. Seth rozpoczyna swoją linię wokalną od gardłowego ryku, jednak szybko zmienia go na bliższy sobie operowy śpiew, w którym wspiera go sopranistka Kozue Shimizu.

Pierwsza solówka w połowie utworu pojawia się niespodziewanie. Do tej pory kompozycje Many dla Moi dix Mois skupiały się na tworzeniu zwięzłego, poruszającego emocje nastroju, powstającego wskutek współgrania instrumentów. Pokazywanie swoich technicznych umiejętności było mniej istotne i nikt nie spodziewał się skomplikowanych solówek w stylu znanym chociażby z twórczości Versailles. W D+Sect to podejście nagle ulega zmianie: muzyka jest tak samo nastrojowa jak zawsze, jednak brzmienie gitar wzbogacone zostało o wszelkiego rodzaju pokazowe drobiazgi, przez co nabrało zupełnie nowej jakości.

Kolejny utwór jest po prostu dynamiczny i śmiały. Witchcraft to wybuchowa mieszanka ciężkich gitarowych riffów i - charakterystycznej dla klubowego parkietu - elektroniki zdominowanej przez osiągnięty przy pomocy syntezatora, groźnie brzmiący motyw, który przypomina inkantację. W melodyjnych refrenach to tu, to tam pojawiają się dźwięki klawesynu. By wpisać się w elektroniczny charakter utworu, również głos Setha momentami podlega sztucznemu zniekształceniu. Ze wszystkich piosenek na tym albumie, to ta właśnie ma największe szanse, by zapaść w pamięć, nie dając spokoju.

The SECT zwodzi łagodnym wstępem, na który składa się śpiew chóru i ciepły, łagodny wokal Setha, w który szybko wkrada się ciężkie, bliźniacze brzmienie gitar. Ta początkowo przyjemna kompozycja wspierana przez instrumenty smyczkowe, przeradza się w podniosły gotycko-metalowy hymn, w który od czasu do czasu wdzierają się wyrażone krzykiem pełne pasji emocje. W trakcie ostatniej minuty przyłącza się sopran, kończąc ten utwór melancholijnym brzmieniem.

W tym momencie nastrój albumu przechodzi w zadumę. Divine Place otwiera Kozue Shimizu, którego rozległe tremolo miesza się z podniosłym brzmieniem gitar, organami piszczałkowymi i rozrywkowym klawesynem. Prawie cała minuta mija zanim dołączy do nich wokal Setha, który - wpierany przez ostrzejsze riffy i jeszcze więcej gry organów - zaczyna budować główny temat utworu. Po drugiej sopranowej wstawce przychodzi czas na melancholijne solo w wykonaniu Many, po którym Seth prowadzi to dzieło do dramatycznego zakończenia. Trwająca prawie sześć minut kompozycja staje się najdłuższą na albumie.

Posępne Pendulum rozpoczyna się odgłosami deszczu i burzy, kościelnych dzwonów i złowrogiego falowania dźwięków organów, które powraca raz za razem, nadając utworowi wyraźnie sakralny charakter. Według Many kompozycja ta była inspirowana gotyckim rockiem z początku 1980 roku, co odbija się w zniekształconym brzmieniu gitar, plemiennym rytmie bębna i ponurej atmosferze. Równocześnie obciążone emocjami refreny, klawesyn, skrzypce i anielskie głosy są mocno zakorzenione we spółczesności.

Po potężnie brzmiącym instrumentalu, The Pact of Silence, którego tytuł nawiązuje do wiary Many w to, że ludzie mogą porozumiewać się bez słów, nadchodzi czas przyjemnej przeróbki klasycznego utworu Angie, który niedawno na nowo pojawił się wśród utworów wykonywanych przez zespół na żywo. Nowa wersja ma w sobie charakterystyczną dla oryginału agresję i dominującą rolę klawesynu. Mana położył tu jednak silny nacisk na bliźniacze brzmienie gitar i włączył w kompozycję chór, przez co utwór brzmi znajomo, ale równocześnie jak coś nowego i oryginalnego. Daje to również szansę Sethowi i K, by zostawić swój ślad w tej piosence, pochodzącej z wcześniejszego okresu współpracy z Juką.

Agnus Dei to utwór w średnim tempie z wręcz radosnym nastrojem i melodyjnymi refrenami, które sprawiają, że sam chcesz je śpiewać. Gitary, chór, klawesyn i organy są stonowane i tworzą subtelne tło dla delikatnego głosu Setha, który staje w centrum sceny, jaką tworzy melodia. U końca pierwszej połowy utworu pojawia się łagodna gitarowa solówka, stając się dodatkową atrakcją.

Nastrój albumu raz jeszcze kompletnie zmienia się z Sanctum Regnum, odpowiednikiem Dispell Bound: podczas koncertów z 2010 roku. Wtedy też Seth wykonywał, wspólnie z publicznością, "D-I-X-DIX" furi właśnie przy tej piosence, która wydawać się może zbyt energetyczna do tego celu. Prędzej bowiem będziesz machać głową w rytm krzykliwego gitarowego brzmienia niż śledzić ruchy rąk! Przejście u końca utworu pasowałby wprost idealnie do ścieżki dźwiękowej do filmu "Omen”: nagle wszystkie instrumenty milkną, z wyjątkiem rytualnego śpiewu chóru i uroczystych ołtarzowych dzwonków. Powrót brzmienia gitar kończy utwór równie mocno, jak się rozpoczął.

Dead Scape opisuje halucynacyjne sny, jakie Mana miał w trakcie gorączki, co odzwierciedla gra instrumentów. Wstęp brzmi tu tak, jakby nagrany został głęboko pod wodą, będąc słuchowym wrażeniem, które często towarzyszy wysokiej temperaturze. Następnie pojawiają się brutalne gitarowe riffy podkręcane przez pędzący rytm basu, który brzmi zupełnie tak, jakby to krew pulsowała w głowie słuchacza. Głos Setha przechodzi od zachrypniętych szeptów, do - nigdy wcześniej niesłyszanych z jego strony - typowo metalowych wrzasków, a w trakcie refrenów, operowego śpiewu. Szczególnie żywe gitarowe solo dodaje całości ostatniej nuty uroku. Podsumowując, jest to bardzo nietypowy utwór i bez wątpienia nowy kierunek dla Moi dix Mois.

Zakończenie raz jeszcze jest uroczyste. Dies Irae, które ponownie nawiązuje do "Apokalipsy", bierze swój tytuł z średniowiecznego hymnu śpiewanego w ramach katolickich mszy żałobnych. Chór, łączący się w harmonii z organami, przypomina Bara no Seidou i kontrastuje z ciężką grą bliźniaczych gitar i pełnych złości dźwięków perkusji. Ich połączone brzmienie narasta, prowadząc do dramatycznych refrenów. W przeciwieństwie do Dead Scape, głos Setha brzmi tu znacznie efektowniej.

Album kończy się tak samo jak się rozpoczął, a więc pozbawioną wokalu melodią. Zgodnie z tytułem, który brzmi Baptisma, słyszymy szum morza i huk fal poprzedzający dźwięki organów i śpiew kościelnego chóru, który kończy ten utwór nutą namysłu.

Współpraca z Sony bez wątpienia pozwoliła Manie nabrać więcej pewności siebie. Ci, którzy obawiali się, że wynikiem tego może być bardziej łagodne brzmienie Moi dix Mois, mogą odetchnąć z ulgą. D+Sect, przepełnione siłą i żywotnością, nawiązuje do agresji zawartej na Dix Infernal - ze złożonością i wyrafinowaniem jakie znamy z Dixanadu. Wszystkie to sprawia, że typowe dla Moi dix Mois brzmienie - bliźniacze gitary a także elektronika i instrumenty klasyczne - zostało wypolerowane niczym lustro, błyszcząc pod ekscytująco nowym światłem. Największym zaskoczeniem jest gra Many, której techniczny rozwój dostrzegamy w trakcie emocjonujących solówek, podnoszących jego muzykę na zupełnie nowy poziom. Po trzyletniej nieobecności Moi dix Mois potrzebowało nadzwyczajnego albumu, by zostać usłyszanym na coraz bardziej zatłoczonej muzycznej scenie. Tym wydawnictwem nie tylko osiągnęli, ale i wyszli poza swój cel.
REKLAMA

Powiązani artyści

Powiązane wydawnictwa

Album CD 2010-12-15 2010-12-15
Moi dix Mois
REKLAMA