Relacja

Under Code special event

11/10/2005 2005-10-11 12:00:00 JaME Autor: Andi

Under Code special event

W Osace bardzo często odbywają się koncerty "pod patronatem" Kisakiego i jego wytwórni. Ten, na którym miałam szczęście się znaleźć, odbył się 24 sierpnia w Osaka MUSE, a zagrał na nim naprawdę wyjątkowy zestaw zespołów.


© Karen / Under Code Productions
W Osace wylądowałam całkiem sama na kilka godzin przed koncertem. Jakimś cudem wśród niekończącej się ilości równoległych i prostopadłych uliczek pełnych sklepów, reklam, ludzi, kolorów i hałasu w okolicy stacji Shinsaibashi, udało mi się w miarę sprawnie odnaleźć Osaka Muse. Po drodze chwilę co prawda błądziłam i już miałam spytać o drogę trzech stojących obok mnie młodzieńców, kiedy moja intuicja, wspomagana ich dziwnymi spojrzeniami, podpowiedziała mi, żeby lepiej tego nie robić. Później okazało się, że byli to członkowie jednego z zespołów, który miałam zobaczyć wieczorem, co dowodzi, iż w Japonii wcale nie jest trudno spotkać przypadkowego jrockera.

Bałam się, że, podobnie jak poprzedniego wieczoru, znowu będę jedyną gaijinką na sali, na szczęście jeszcze przed koncertem spotkałam kilka innych fanek z Europy.

Jako pierwszy na scenę wszedł, ku mojemu zaskoczeniu, zespół, który najbardziej chciałam tego dnia zobaczyć - Marusa. Rozpoczął koncert od utworu bouenkyou, potem zagrał jeszcze jedną piosenką z ketsuin chlubo oraz dwie nowsze. Muzycy wyglądali bardzo visualowo - czarno-czerwone stroje, w takich samych też kolorach włosy Keia, do tego mocny makijaż. Pomimo tego, że głos Keia nie brzmi na żywo tak ładnie i mocno jak na płytach, koncert był niezły. Zespołowi udało się już na samym początku rozruszać publiczność. Kouhei stroił miny i zachowywał się trochę jak dziecko, czym przywiódł mi na myśl Yuanę z kagerou, a basista Ryuuji i perkusista Natsuka dla odmiany koncentrowali się wyłącznie na graniu. U Marusy, zwłaszcza na żywo, sekcja rytmiczna pełni ważniejszą rolę od gitar, co nadaje utworom niewątpliwie idealnego charakteru do koncertowej zabawy. Szkoda, że tego typu imprezy niosą ze sobą poważne ograniczenia czasowe i panowie zagrać mogli tylko 4 piosenki.

Wśród następnych zespołów znalazły się m.in. Gift, Scar. oraz Sugar Folkfull. Wszystkie trzy występy były udane, jednak nie było w nich nic, co szczególnie zapadło by mi w pamięć. Bardzo lubię Scar., więc cieszę się, że głos Yu-yi na żywo jest naprawdę dobry, a wyśpiewywane przez niego dźwięki są chwilami bardzo wysokie.

Kolejnym zespołem, który pojawił się na scenie, był Babylon. Bardzo lubiłam go już przed przyjazdem do Japonii, jednak, gdy zobaczyłam zespół na żywo w Tokyo kilkanaście dni wcześniej, moje uwielbienie wielokrotnie wzrosło. Jego koncerty są po pierwsze bardzo dobre ze strony technicznej - to grupa naprawdę znających się na rzeczy muzyków, a po drugie - są pełne energii i bardzo żywiołowe. Gra Babylon wciąga i nie pozwala stać bezczynnie w miejscu. Wśród piosenek, które zagrano, znalazła się m.in. moja ulubiona In a Coop oraz Kekijou ni nureta yume no na. Podczas tej ostatniej układy para-para prezentowane przez Takumę ciężko było wykonywać w tłumie, który nagle naparł do przodu wraz z wyjściem grupy na scenę. Piosenki Babylon brzmią na żywo inaczej niż na płytach - mniej w nich klawiszy, więcej za to czystego rocka. Pomimo tego, że, zwłaszcza w porównaniu z innymi zespołami tego wieczoru, od strony wizualnej nie zwracają na siebie (może poza łysą głową Misy) zupełnie uwagi, głos Takumy, bas Haku oraz zdolności i charyzma Misy sprawiają, że zespół ten jest bardzo przez fanów lubiany. Tym bardziej dziwi mnie więc to, jak rzadko pokazują się w gazetach, a co za tym idzie, jak niedoceniani są przez zagranicznych fanów jrocka.

Potem nastąpiła zmiana klimatu i na scenę wkroczyło Codomo A. Jest to zespół, wobec którego ciężko pozostać obojętnym. Podczas gdy trzy z nas były zachwycone szalonym występem, czwarta zniesmaczona uciekła na tył sali. Już sama muzyka Codomo A jest niepowtarzalna - zwariowana, bardzo rytmiczna, skoczna i chwytliwa, z dużą dozą elektroniki, przypominająca nieco Metronome, choć mniej futurystyczna, a bardziej szaleńczo radosna. Wygląd zespołu jest równie zakręcony: panowie wyglądali, jakby tuż przed występem splądrowali charakteryzatornię teatrzyku dla dzieci. Zresztą, swego wyglądu nie traktują oczywiście poważnie, czemu wyraz podczas jednego ze swoich licznych przemówień dał Eiji, rzucając w stronę publiczności stwierdzenia: "To jest właśnie visual kei. Visual kei jest taki fajny. Ale jesteśmy fajni, co nie?", szczerząc przy tym swoje koszmarnie krzywe zęby i pokazując palcem na czerwoną koszulę w czarne grochy wystającą spod bodajże żółtych ogrodniczek albo na słomkowy kapelusz ozdobiony sztucznymi kwiatami i narysowany chyba kredką "makijaż". Występ Babylon był energetyczny, ten natomiast to już prawdziwa supernowa. Piosenki Codomo A, zwłaszcza w wykonaniu na żywo, kipią wręcz szaloną energią, a Eiji zmusza swoich fanów do wykonywania przeróżnych tańców na jego cześć, włącznie ze skakaniem całego tłumu z prawej strony sali na lewą i z powrotem oraz wachlowaniem go (przez cały tłum, a jakże) rękami. Zespół zagrał m.in. ulubioną przez publiczność Ningen Lullaby oraz Kaijin guruguru otoko kinotan.

O kolejnym zespole wiedziałam bardzo niewiele poza tym, że gra naprawdę świetną muzykę, a jego wokalista był kiedyś w grupie Valkyr. To, czego doświadczyłam, przerosło moje oczekiwania. Po poprzednich koncertach, na których, nawet skacząc, udawało mi się uniknąć zbyt brutalnego zderzania z fanami, tym razem założyłam dość lekkie buty, ale po jednej piosence Nany wiedziałam już, że powinnam była wybrać glany. Tłum fanów, wśród nich największa tego wieczora ilość mężczyzn, skłębił się pod sceną. Wygląd zespołu Nana jest bardzo visualowy, przy czym każdy jego członek wyglądał jak wyciągnięty z innej bajki. Najbardziej zapadł mi w pamięć strój wokalisty, Reia - bialuteńki frak z wystającymi koronkami i żabotem. Obawiam się, że panowie ci także nie traktują visual kei zbyt poważnie. W trakcie przerw między piosenkami usiłowali zabawiać publiczność, co nie wychodziło im zbyt dobrze, gdyż śmiali się sami z siebie, a tymczasem publiczność czekała na więcej muzyki. Bo to była właśnie najlepsza część ich występu, muzyka - melodyjny metal ze świetnym, mocnym i dość wysokim wokalem, który chwilami przywodził mi na myśl wykonawców heavy metalowych. Zagrali 4 piosenki, w tym Honey oraz dwie grane, póki co, jedynie na koncertach.

Po Nanie na scenie pojawił się Gimikku i wtedy okazało się, że to członków tego zespołu widziałam przed koncertem na ulicy. Widać brakowało im uwagi, bo także po koncercie prowokacyjnie przechadzali się przed wejściem do klubu, jakby tylko czekając, aż rzucą się na nich fanki. Podczas tego występu, wyczerpana po wcześniejszych szaleństwach, stałam z tyłu, nie doświadczyłam więc zbyt dobrze atmosfery. Muzycy grali nieźle, ale w pamięci utkwiły mi raczej mówione wystąpienia Takumiego, który rozbawiał publiczność opowieściami np. o tym jak to pan w metrze wziął jednego z ich gitarzystów za kobietę.

Ruvie widziałam już poprzedniego dnia na imprezie, na której grało jako ostatni zespół (a więc gwiazda wieczoru). Pomimo tego, że ledwo go wcześniej znałam, występ zrobił na mnie niesamowite wrażenie, dlatego cieszyłam się, że tak szybko znowu go zobaczę. Muzyka Ruvie nie należy być może do szczególnie oryginalnych, jest w nich jednak coś, co sprawia, że nawet leniwi ludzie wstają i zaczynają się bawić. Piosenki są rytmiczne i bardzo chwytliwe, idealne do skakania (choć zagrano też kilka spokojniejszych), czasem cięższe i mroczniejsze (co może zaskakiwać biorąc pod uwagę, jak bardzo kolorowo wyglądają muzycy), a do tego zespół prowadzi żywe i ciekawe para para, w którym aż żal byłoby nie wziąć udziału. Ponadto, wokalista ma naprawdę niesamowitą charyzmę, a basista jest ewidentnym pupilkiem publiczności. Wśród piosenek, które można było usłyszeć, znalazł się mi.n. Ripper.

Ostatnim zespołem tego wieczoru była kolejna grupa, którą widziałam poprzedniego dnia i której występ również zrobił na mnie świetne wrażenie - Karen. Obawiam się, że jej muzyka, choć na żywo brzmiała dość dobrze, nie zapadła mi szczególnie w pamięć. Występ był pełen energii, a atmosfera sprzyjała dobrej zabawie. Członkowie Karen mają świetny kontakt z publicznością, jest to niewątpliwie zespół stworzony do grania na żywo. Muzycy odegrali kilka scenek, podczas których wokalista Nao dawał wyraz swojemu "uwielbieniu" dla basisty, Erize, przyłączając się do fanek w pierwszym rzędzie i razem z nimi popiskując "erizeeee~", a podczas jednej z przerw odpowiadając na komentarz fanki, że to nie on tylko właśnie Erize jest śliczny. A sam Erize, choć na obu koncertach miał na sobie różowe kimono w Hello Kitty oraz dwa kucyki, delikatnej kobiecej urody bynajmniej nie ma. Może to tłumaczy komizm całego wystąpienia. Karen prowadzi bardzo intensywne i oryginalne parapara, było ono obecne nawet w wolniejszej i mroczniejszej piosence, a przez niewątpliwą kreatywność Nao ciężko jest na początku złapać rytm i nadążyć z odpowiednimi gestami.

Rzadko kiedy zdarzają się koncerty z tak dobrze dobranymi zespołami. Impreza była naprawdę udana, każda z tych grup ma już zarówno doświadczenie, jak i fanów, świetnie bawiących się na ich koncertach i zarażających entuzjazmem nawet tych, którzy ich ulubieńców wcześniej nie znali. Jeśli będziecie mieli kiedyś okazję zobaczyć którykolwiek z nich na żywo - polecam. Niestety, pomimo tego że od dnia koncertu minęły niecałe dwa miesiące, trzy z biorących w nim udział zespołów ogłosiły już koniec działalności. Wielka szkoda.
REKLAMA
REKLAMA