B'z - Monster

Mierzenie się z instytucjami takimi jak B’z przypomina trochę egzamin: maksymalny stres. Ponieważ poza byciem niewyczerpywalnym źródłem potencjalnych hitów, ta legendarna grupa jest przede wszystkim świętą górą, Fuji japońskiego rocka. Niecały rok po wydaniu OCEAN na singlu ukazało się nowe wydawnictwo duetu.

Monster of rock!

Zdecydowanie Tak i Koshi musieli znaleźć przepis na cud. Po czternastu albumach grupa konsekwentnie pozostaje na pozycji lidera sprzedaży płyt CD, po raz kolejny zajmując pierwsze miejsce na Oriconie w pierwszym tygodniu po ukazaniu się jej nowego dziecka, Monster. Jak muzycy robią? To proste: pożycz najlepsze od najlepszych! Mam wrażenie, że jest tu sporo Led Zep w Amadare Blues, gitara jak z Dire Straits w Kemuri no Sekai lub utwór tytułowy, który otwarcie pokazuje inspiracje czerpane z fińskiego metalu (nowość) czy hard rocka. Ale przede wszystkim zawsze obecne jest wzorowe mistrzostwo: B’z po raz kolejny zapewnił nam wspaniałe rockowe momenty. I nawet jeśli na tym albumie brakuje elementów zaskoczenia (5 piosenek zostało już zaprezentowanych na singlach poprzedzających to wydawnictwo), wszystkie nowe utwory są bardzo dobre.

Nie ma co narzekać na brzmienie grupy, która gra aż (!) 18 lat. Nie bardzo się zmieniła i pozostaje stałą jakością. Jednak jasne jest, że nawet jeżeli spróbowała już prawie wszystkie znane style, to wciąż wie, jak wymyślać siebie na nowo i pozwala nam czasami śnić wraz z letnimi zapachami Koi no Summer Session i jego dętej sekcji czy doświadczyć rozbrajającej radości Happy Birthday (na specjalną wzmiankę zasługują efekty gitarowe w refrenie) lub czasem melancholii Mugon no Promise lub Ocean.

Czy naprawdę muszę to doprecyzowywać? B’z jest i pozostanie wielką grupą. Co ja mówię… legendą! I z pewnością Monster oraz kolejne wydawnictwa będą to tylko potwierdzać.