Recenzja

LUNA SEA - A WILL

09/02/2014 2014-02-09 08:44:00 JaME Autor: Lu:na

LUNA SEA - A WILL

Jeśli wracać na scenę, to właśnie w takim stylu.


© LUNA SEA Inc.
Album CD

A WILL (Standard edition)

LUNA SEA

Kiedy po siedmiu latach milczenia, LUNA SEA dała znak życia za pomocą swojej strony internetowej, część fanów (między innymi ja) liczyła na jakieś nowe wydawnictwo. Sprawy potoczyły się nieco inaczej, ale koniec końców doszło do wyczekiwanego i stałego powrotu na scenę. Kolejne lata mijały, a o nowym materiale było cicho. Wprawdzie po drodze wydano kilka singli (w tym monumentalne THE ONE -crash to create-), koncerty na DVD i BLU RAY oraz ponownie nagrany pierwszy album, jednak wciąż brakowało czegoś świeżego. Aż do grudnia zeszłego roku, gdy na półkach sklepowych pojawił się zapowiedziany zaledwie miesiąc wcześniej A WILL.

Nie ma co ukrywać, istniały obawy o kondycję twórczą zespołu. Wprawdzie kariera solowa jego poszczególnych członków rozwijała się w najlepsze, jednak wciąż pozostawało mi w głowie pytanie: "czy odtworzą tę unikalną magię?". Teraz, po kilkunastokrotnym przesłuchaniu muszę przyznać, że ponownie im się udało.

Przede wszystkim trzeba postawić sprawę jasno - to nie jest najlepszy album w ich dorobku czy kontynuacja Lunacy, którym zakończyli karierę w 2000 roku. Zamiast tego dostajemy w swoje ręce dzieło jednocześnie "bezpieczne" i odrobinę zaskakujące. Już wcześniejsze single zapowiadały, że sięgną do przekroju twórczości, z najstarszymi utworami włącznie. Dlaczego o tym piszę... A WILL to taki "the best of". Z jednej strony mamy nowocześnie brzmiący The End of the Dream, z drugiej jakby żywcem wyjęty z pierwszych demówek Metamorphosis. Taki właśnie jest nowy długograj - pełen kontrastów, bardzo nierówny i przy tym przyjemnie znajomy. Pokuszę się o stwierdzenie, że to najbardziej niespójny album, jaki do tej pory wydali, wyzbywając się jakiegoś konceptu stylistycznego, który był obecny na każdym poprzednim wydawnictwie.

Część nowych kompozycji zwyczajnie "nie chwyciła". Najgorzej wypada Run, który przechodzi przez ucho i nie ma się ochoty do niego wracać. Aż dziw, że był singlem zapowiadającym album. Kolejnym zapychaczem jest GIN NO TSUKI, który nudzi słuchacza na całej linii i zdaje się spełniać tylko dwie funkcje - więcej ballad i SUGIZO musiał gdzieś zagrać na skrzypcach. Utwór wypada jeszcze gorzej na tle wcześniejszego Maria czy w porównaniu z pierwszą lepszą klasyczną balladą, jakich LUNA SEA nagrała przecież sporo. Niewiele lepiej sprawdza się kończący album Grace, który jest pompatyczny do granic możliwości. Pierwsze moje wrażenie - to miało być Mother II. Nie wyszło.

Na szczęście powyżej opisane słabsze momenty są w pełni rekompensowane przez resztę zawartości albumu. Pomijając już obsłuchane single, mamy przede wszystkim fenomenalne Glowing odrobinę przypominające Face to Face, z prowadzącą gitarą, która pozostaje w głowie na długie godziny. Specyficzny wolny klimat jest potęgowany chórkami i klawiszami, a wisienkę na torcie stanowi świetna solówka. Jedna z kompozycji, której można słuchać kilka razy z rzędu i nie mieć dość. Kolejnym utworem, który moim zdaniem przejdzie do klasyki koncertowej, jest Maria. Melodyjna ballada bez zbędnego smucenia, za to pełna trudnej do opisania, pozytywnej energii. Ponadto, prócz fenomenalnego frontmana mamy tu świetne gitary, które zrobią wrażenie nawet na najbardziej wybrednych. Bez wątpienia jeden z najlepszych kawałków LUNA SEA w tym klimacie. O Metamorphosis już wspomniałem. Prawda - brzmi oldschoolowo i odrobinę odstaje od reszty albumu, ale jest przy tym świetnym dowodem na to, że muzycy nadal czują swoją twórczość z początków kariery. Odstraszyć może tu fragment vokaloidowy w wykonaniu frontmana, ale zaraz po nim mamy najdzikszy popis na gitarze, jaki przyjdzie nam usłyszeć.

Na koniec zostawiłem najlepsze. Otóż absorb to małe arcydzieło. Rozpoczyna się bliżej niezidentyfikowanymi dźwiękami, które przywodzą mi na myśl tykanie setek zegarów lub brzmienie rowerowych dzwonków. Potem przychodzi umiarkowany rytm wybijany przez bębniarza i gdzieś w tle delikatna gitara, wspomagana wstawkami SUGIZO. Do tego pełen pasji i zmieniający się wokal Ryuichiego, który w refrenie przybiera pozytywny ton, by w zwrotkach uderzyć w nieco mroczniejszą nutę. Pojawia się zmiana tempa gdzieś w połowie i bogactwo drobnych detali w tle, które łowi się z każdym kolejnym przesłuchaniem. Obok tej kompozycji zwyczajnie nie można przejść obojętnie.

Taki właśnie jest A WILL. Z jednej strony ukazujący, jak bardzo muzycy się rozwinęli, z drugiej zakorzeniony w LUNA SEA jaką znamy i kochamy. Mimo "zapychaczy", nie można powiedzieć, by był to album zły czy choćby przeciętny. Co to to nie! Większość znanych mi zespołów nie zagrałoby na podobnym poziomie. Ciągle zachodzę w głowę, jak to się dzieje, że tak drastycznie różni solowo artyści potrafią razem stworzyć unikatowy dźwięk i klimat macierzystego zespołu. Na koniec pozostaje mi tylko polecić powyżej opisane wydawnictwo, bo jestem pewny, iż część zawartości tego krążka trafi na stałe do setlisty koncertowej. Jeśli wracać na scenę, to właśnie w takim stylu.


REKLAMA

Powiązani artyści

Powiązane wydawnictwa

Album CD 2013-12-11 2013-12-11
LUNA SEA
REKLAMA