Nazwisko
Tabaty Mitsuru niewiele mi mówiło. Mgliście kojarzyło się z takimi nazwami jak
Boredoms,
Acid Mothers Temple i
Zeni Geva, ale po za tym pozostawało odległe i nieznane. Postanowiłam jednak zaufać intuicji, która mówiła, że jeszcze żaden koncert japońskiego muzyka mnie nie zawiódł, i powinnam wybrać się do klubu Re. To był dobry ruch.
O godzinie 21:00 na scenę wyszedł niepozorny człowiek i wziął do ręki gitarę. Z małej karteczki przeczytał po polsku: "Nazywam się
Tabata Mitsuru"... no i się zaczęło. Muzyka
Tabaty jest mocno eksperymentalna, momentami prawdziwie psychodeliczna, wydobywa on ze swojego instrumentu takie brzmienia, jakich człowiek by się nie spodziewał. Gitara elektryczna rzęziła, dzwoniła, piszczała, przypominała dźwiękiem bas, skrzypce, dzwonki, nawet bębny.
Tabata skakał po przełącznikach i pedałach, którymi był obwarowany, przekręcał różnorakie pokrętła regulacyjne, pogłaśniał i przyciszał dźwięki, zapętlał fragmenty, tworząc niesamowite muzyczne historie, zabierające słuchaczy głęboko w odmęty muzycznej wyobraźni artysty. Były to dźwiękowe obrazy, które pobudzały wyobraźnię, tak, że wszystko dookoła zdawało się wręcz odrealnione. Kiedy dźwięki gitary zaczynały płynąć spokojnie i cicho, następowało dramatyczne tąpnięcie i
Tabata rozpoczynał kakofoniczną muzyczną jazdę bez trzymanki. W końcu jednak zakończył granie, a zrobił to... po prostu wyrywając kabel od gitary ze wzmacniacza. Powiedział tylko, że teraz będzie przerwa, a potem zagra z dwoma innymi muzykami. Przemaszerował przejściem miedzy krzesełkami i zniknął gdzieś na tyłach sali, odprowadzany tęsknymi spojrzeniami słuchaczy.
"
Ernest,
Tomek...", tak
Tabata przedstawił pomagających mu muzyków, wskazując kolejno basistę i perkusistę. "Tokio-Kraków Disaster Trio!" Formacja ta, wbrew nazwie, katastrofą jednak nie była, choć tak wybuchowa mieszanka momentami zakrawała na czyste szaleństwo. Gitara
Tabaty wydawała z siebie nieprawdopodobne dźwięki,
Tomek Chołoniewski dziko uderzał w perkusję (i nie tylko), a
Ernest Ogórek tak przebierał palcami po strunach swojego basu, że momentami zdawało się to wręcz nieprawdopodobne. Trio raz grało prawdziwie rockowo, a wtedy głowy publiczności potakiwały do rytmu, czasem jednak salę zalewała kakofonia dźwięków. Trzeba do tego dodać, że
Tomek Chołoniewski grał na perkusji bardzo niekonwencjonalnie, rzucając na bębny np. metalowe łańcuchy czy pocierając talerze smyczkiem. Wykorzystywał też garnki i aluminiowe miski, żeby wygrywać rytm
Tabacie. Jego techniki były naprawdę zadziwiające, choć bardziej zaskakiwał fakt, jak dobrze te eksperymenty brzmiały w połączeniu z resztą instrumentów.
Tabata zdawał się czerpać dużą przyjemność z grania w towarzystwie obu panów. Sam zachęcał do swoistych jeden na jednego z poszczególnymi muzykami. Siedział na rozklekotanym stołeczku i wydobywał ze swojej udręczonej gitary szaleńcze dźwięki. Tym razem, w przeciwieństwie do solowego występu, stawiał raczej na połączenie wybitnie rockowych fragmentów z zupełnie eksperymentalnymi dźwiękami, mniej było tu snucia muzycznych historii, a więcej czystej zabawy dźwiękiem. Dowodem na to, że to, co robił, było świetne, były usatysfakcjonowane uśmiechy ludzi, którzy kręcili z niedowierzaniem, ale i zadowoleniem głowami, patrząc na ten niezwykły występ.
To, jak bardzo
Tabata wczuwał się w muzykę, najlepiej oddaje pytanie, które rzucił swojej ekipie: "Jak długo już gram?". Poczucie czasu tracił nie tylko artysta, ale i słuchająca go publiczność, a odpowiedź "nie dość długo", była najbardziej adekwatna do oczekiwań wszystkich. Na koncert
Tabaty Mitsuru można iść w ciemno, po prostu, żeby doświadczyć czegoś ciekawego, nowego, fascynującego. Przed nami jeszcze kilka koncertów w Polsce (pełna rozpiska znajduje się
tutaj), więc polecam to wydarzenie każdemu.